Podobno najlepsze relacje to te pisane na świeżo. A więc nie do końca przytomna, lekko obolała nie odkładam tego „na jutro” tylko grzecznie siadam i piszę.

Festiwal Biegowy w Krynicy – zdecydowanie moja bajka

Fesiwal Biegowy w Krynicy to mój obowiązkowy punkt już od wielu lat. 5 lat temu zaczynałam od Życiowej Dziesiątki – były łzy na starcie, były łzy na mecie. Jestem bardzo wrażliwa i emocjonalna także naprawdę nie dużo mi potrzeba, aby się wzruszyć. A jakby nie patrzeć to były moje pierwsze biegowe zawody. Do tego niepowtarzalna atmosfera w Krynicy i masa ludzi na starcie… 4 lata temu i 3 lata temu zdecydowałam się na dystans półmaratonu i również byłam zachwycona. I to właśnie 3 lata temu, odbierając w sobotę po południu pakiet startowy na Konspol Półmaraton zobaczyłam biegaczy wbiegających na metę po 100 km górskiej wyrypki… Pozazdrościłam.

Świadoma faktu, że jest to zupełnie poza moim zasięgiem rozmarzyłam się, jakby to było przeżywać te emocje. Tak powstało marzenie, a może też i cel, do którego chciałam dążyć. I dążyłam. Rok później wystartowałam w Biegu 7 Dolin na dystansie 34 km. Było to dla mnie wtedy nie lada wyzwanie, ale udało się. Dwa lata później (w zeszłym roku) wystartowałam w Biegu 7 Dolin na dystansie 64 km. Do 40 km biegłam w pełni sił, od 40 km walczyłam, od 55 km stopy nie chciały współpracować, ale udało się! Celem na ten rok było więc 100 km. Sytuacja z wirusem sprawiła, że przestałam nastawiać się, że uda się wystartować. 3 dni przed startem nie wytrzymałam i zapisałam się. I to była najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć!

CZAS – START!

W sobotę o 2:40 nad ranem przekroczyłam linię startu. Pierwszy raz miałam taki dziwny spokój w głowie. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę. Po pierwszej udanej próbie przebiegnięcia 100 km w czerwcu wiedziałam, że na moją niekorzyść na takim dystansie mogą zadziałać czas (im dłużej stopy będą obrywać tym gorzej) i woda (mam na myśli przemoczone buty). Chodzi mi głównie o wciąż nieprzyzwyczajone do biegów ultra stopy. Nauczona czerwcowym doświadczeniem i pamiętając łzy z bólu na ostatnich kilometrach zapobiegawczo zastosowałam dodatkowo maść na oparzenia.

Noc w księżycowym blasku

Ruszyłam całkiem żwawo. Starałam się biec tak, żeby czerpać radość z każdego kilometra. W głowie zakodowałam sobie, że tam, gdzie będę w stanie mam biec, a do marszu przechodzić na podejściach i trudniejszych zbiegach. Noc była cudowna. Księżyc w pełni był przysłaniany i odsłaniany przez tańczące na niebie w silnym wietrze chmury. Wiatr o dziwo napełniał mnie cudowną świeżością i energią. Noc, której trochę się bałam, była zdecydowanie najpiękniejszą nocą, w jakiej przyszło mi biec. A bieganie w ciemnościach ostatnio nie jest mi obce 🙂

Obawy i lęki

Jeżeli ludzie dzielą się na wbiegaczy i zbiegaczy to zdecydowanie jestem wbiegaczem. Jeżeli wyprzedzam, to pod górę. Niestety brak doświadczenia i dziwny hamulec w głowie sprawiają, że na zbiegach staję się przesadnie ostrożna i zaczynam się wlec. Postanowiłam jednak nie przejmować się tym i potraktować ten czas, jako odpoczynek :).

Czynnikiem, który powodował, że bałam się krynickiej setki był również ciasny jak na moje możliwości limit czasu. 17h i limity pośrednie wydawały się być poza moim zasięgiem. To również sprawiało, że cały bieg musiałam biec świadomie i w sposób przemyślany.

Trasa

Z wiatrem i pod wiatr

Wracając do relacji, po cudownej nocy przyszło Rytro a następnie podejście na Przehybę. Przed Rytrem był jeszcze zbieg z Cyrli, który o dziwo pokonałam sprawniej niż mogłoby mi się wydawać. Na Przehybie i Radziejowej wiało i to bardzo. Zaczęłam się trochę bać, bo drzewa groźnie trzeszczały, ale równocześnie czułam fascynację potęgą wiatru i gór i po raz kolejny dodawało mi to energii.

Z bólem za pan brat

Na punkcie w Piwnicznej w nogach było już 66 km. Wiedziałam, że odcinek od Piwnicznej był zawsze dla mnie zdecydowanie cięższy. Ale tym razem wszystko szło zdecydowanie lepiej! Chłodny wiatr, cudowna pogoda oraz piękne widoki dodawały niewyobrażalnie dużo energii. Nie wiem kiedy znalazłam się na punkcie w Wierchomli. Za Wierchomlą legendarne podejście „pod wyciągiem”… Obtłuczone i obolałe już stopy próbowały mnie hamować, ale na całe szczęście nieskutecznie. Silna głowa odrzucała na dalszy plan pojawiające się zmęczeniowe bóle i sprawiała, że wciąż byłam wstanie przechodzić do biegu. Tak, nawet na odcinku ze Szczawnika do Bacówki nad Wierchomlą. Przytoczę tu opinię o tym odcinku samego Marcina Świerca 🙂 z jego książki „Czas na ultra”:

Do bacówki dociera szeroka szutrowa droga – czasem żartobliwie mówi się, że odbywa się na niej selekcja „prawdziwych mężczyzn”, bo po 80 km nie każdy da radę tam wbiec.

Świerc M., „Czas na ultra”, Wydawnictwo Helion, Wydanie I, 2019

Upragniona meta

Bacówka nad Wierchomlą – w nogach już 88 km, do mety 12 km. Pamiętam, że rok temu w tym miejscu mój organizm tolerował już tylko wodę, a stopy błagały, żeby przestać. W tym roku w głowie był wciąż ten dziwny spokój. Ostatnie 12 km minęło naprawdę nie wiem kiedy. Podbiegałam, a nawet wyprzedzałam i to na zbiegach 🙂 Na metę wleciałam jak szalona, a trasę pokonałam w czasie 15h 51min, a więc ze sporym zapasem czasu. Wciąż nie wierzę.

Garść przemyśleń

Spytacie o wnioski. Wnioski mam trzy:

  1. Chcę ultra. Chcę więcej. To jest to, co daje mi największą radosć, szczęście i satysfakcję. To jest co, co siedzi w mojej głowie i serduchu 🙂 Czy boli? Tak boli i momentami nawet bardzo. Czy nie dopadają mnie kryzysy? Oczywiście, że dopadają. Jednak to, ile razy w ciągu tych kilkunastu godzin jestem w stanie je przezwyciężyć kręci mnie najbardziej.
  2. Atmosfera na trasie biegu ultra jest nie do opisania. Szczególnie zapamiętałam ostatni punkt na 88 km. Przyglądałam się tam innym wiedząc, że w głowach zdecydowanej większości biegaczy toczy się walka. Wiedziałam, że pewnie większość ludzi cierpi. Że coś boli. Że walczą z tym bólem i zmęczeniem, a właściwie to już wyczerpaniem organizmu. I patrzyłam na nich z podziwem 🙂
  3. Skąd siła na te 100 km? Tradycyjnie z 2 talerzy pierogów ruskich zjedzonych dzień przed startem (a najlepsze są u teścia – dziękuję !!!)

Marzenie zrealizowane. To co dalej?

P.S. Jeszcze troszkę podziękowań. A więc dziękuję: mężowi (za wsparcie – wiem, że 16h martwienia się o mnie kosztuje naprawdę wiele), teściowi (za cudowne pierogi) i Michałowi (za słuchanie mojego gadania przez prawie 16h (!) i pokonania ze mną tej wymagającej trasy). Dziękuję!

Do następnego,

Podoba Ci się?

Dołącz do mojego newslettera, aby otrzymywać powiadomienia o nowych, ciekawych wpisach!

Napisz komentarz