Minęły już ponad 3 miesiące od tego niemożliwie pięknego wyjazdu, a na blogu wciąż cisza, żadnego wpisu… Troszkę zawaliłam sprawę, ale lepiej późno niż wcale. Nadszedł więc czas na drobną relację z wycieczki w Dolomity.
Od pomysłu do realizacji
Jak do tego doszło? To bardzo dobre pytanie. Mając w perspektywie dwutygodniowy urlop, który zaczynał się za 2 dni stwierdziliśmy, że może to już czas, aby coś zaplanować. W celu uniknięcia kłótni natychmiastowej postanowiliśmy wypisać swoje wakacyjne pomysły. Ja nie wypisałam nic, bo przecież oczywistym było, że góry! Toteż jak tylko zobaczyłam na liście Waldka podróż autkiem po Europie od razu rzuciłam hasło: DOLOMITY! Oczywiście spodziewałam się zderzenia ze ścianą. Jednak ku mojemu zdziwieniu reakcja była spokojna i pozytywna. Tak więc uruchomiłam tryb planowania ekspresowego i w dużej mierze dzięki pomocy cudownych znajomych (Ania – dziękujemy jeszcze raz!!!) udało się doprowadzić ten wariacki pomysł do stanu realizacji. Oczywiście, że nawet auto chciało nam zrobić pod górkę i w piątek zaczęło domagać się jeszcze naprawy. Niemniej jednak po przebiciu się przez wszelkie rzucone nam pod nogi kłody w czerwcową niedzielę, a właściwie w nocy z soboty na niedzielę zapakowaliśmy rowery na dach, trochę jedzeniowego prowiantu oraz tradycyjne górskie wyposażenie i ruszyliśmy w nieznane.
Wyjazd pełen nowości
Prawda jest taka, że przed tym wyjazdem nie mieliśmy praktycznie żadnego doświadczenia w dłuższych wyjazdach zagranicznych samochodem. Naszym najbardziej szalonym wyjazdem była jak dotąd weekendowa wyprawa na Słowację miesiąc wcześniej. A tu nagle trzeba było przejechać pół Europy zorientować się we wszelkich zasadach, opłatach, winietach itp. Ale przecież kto nie ryzykuje ten nie pije szampana!
Zachwyt nr 1 – Hallstatt
Mój research odnośnie tego, gdzie najlepiej przenocować w celu rozłożenia drogi na 2 dni trwał jakieś 5 minut. Przeglądając blogowe wpisy o Dolomitach natknęłam się na austriackie miasteczko Hallstatt. Odpaliłam google maps. Zobaczyłam jeziorko, piękny widoczek, wszędzie wokół górki. Po 5 minutach zaklepaliśmy nocleg w jego okolicy. Tym szczęśliwym trafem znaleźliśmy się w jednym z ponoć najpiękniejszych (piszę ponoć, bo w Austrii póki co poza Hallstatt byłam jedynie w Wiedniu) austriackich miasteczek. Zamawiając nocleg zamarzyliśmy sobie, aby objechać jeziorko rowerami tuż po dotarciu na miejsce. A miejscówkę mieliśmy obłędną. Widok z mieszkanka powalał z nóg. Popijaliśmy kawkę na tarasie zadzierając głowy do góry, ponieważ otaczające nas skalne ściany były tuż obok! A Hallstatt – coś pięknego! A szuterki wokół jeziorka – same premiumy, prima sort, czy tam zwał jak zwał 🙂 Z wrażenia zapomnieliśmy o upale i zmęczeniu po podróży. W rezultacie zarówno czas przed jak i po zakwaterowaniu spędziliśmy na rowerowych przejażdżkach po okolicy.
Oczywiście kilka godzin w Hallstatt pozwoliło nam jedynie rozkochać się w tym miejscu i w poniedziałkowy poranek ruszaliśmy w dalszą podróż z ogromnym niedosytem. Jednak nie taki cel obraliśmy sobie tym razem. Dolomity – nadjeżdżamy. Co po drodze? Szalone górskie widoki, tunel za tunelem i nie wiedzieć kiedy dojechaliśmy do granicy z Włochami, a tuż za nią naszym oczom ukazały się strzeliste pionowe ściany Dolomitów.
Dolomity od pierwszego wejrzenia…
Opad szczęki, zachwyt do łez, wszelkie nieznane mi dotąd wymiary górskiego piękna… O emocjach, które towarzyszyły nam w kolejnych dniach można by bez wątpienia napisać książkę. Bazę wypadową na następne dni wynaleźliśmy sobie w malutkiej alpejskiej wiosce, na samym końcu drogi, u podnóża gór. Przypadkiem trafiliśmy na wysokiej klasy apartamencik, w którym do dyspozycji mieliśmy 20-metrowy basen, saunę, siłownię… Do tej pory w to nie wierzę. A mimo tych luksusów usypiały nas dzwoneczki alpejskich krów i „swojskie” rolnicze zapachy. Cisza, spokój – nic tylko tu zamieszkać. Jedyną wadą tego miejsca była odległość od samych Dolomitów. Codziennie musieliśmy dojechać około godzinki, aby wyruszyć na szlak.
Prognozy pogody na poniedziałkowe popołudnie zapowiadały burze. Wyjrzeliśmy przez okno – nie padało, więc ruszyliśmy do miejscowości Dobbiaco z rowerami na dachu, aby zrobić chociaż krótkie rowerowe zapoznanie z okolicą. Na pierwszy cel wybraliśmy najbliższe jeziorko – Lago di Dobbiaco. Już sam skręt z głównej drogi w Dobbiaco w kierunku Dolomitów to mega widok! Codziennie wydawało nam się, że przejeżdżamy przez naturalnie stworzoną z gór bramę. Popołudniowe burze skutecznie przeganiały nas z tego miejsca symbolicznie zamykając wspomnianą bramę. Ale wróćmy do wycieczki. Z Dobbiaco do Lago di Dobbiaco prowadzi przepiękny szuterek (wydaje mi się, że ciągnie się on również dalej w kierunku Misuriny. Jeziorko jest przepiękne i łatwo dostępne. Można je obejść pieszo lub objechać rowerem. My oczywiście wybraliśmy opcję rowerową. W najdalszym punkcie zerknęliśmy na radar pogodowy… Burza nadciągała w coraz szybszym tempie, a więc wspomnianym cudownym szuterkiem zjechaliśmy z powrotem do Dobbiaco, tam rowery na dach i do domu. A w domu rozpoczęliśmy codzienną popołudniową rutynę regeneracyjną czyli makaron – basen – joga i kilka ćwiczeń rozciągająch – zimny prysznic i do spania. Bo jutro w końcu Dolomity!!!
Dolomity – dzień 1 – Tre Cime di Lavaredo
Na pierwszy strzał wybraliśmy najsłynniejsze chyba miejsce w Dolomitach, a mianowicie Tre Cime di Lavaredo i szlak wokół nich. Na parking przy Rifugio Auronzo dojechaliśmy tuż przed wschodem słońca. Ze spraw organizacyjnych, wjazd kosztuje 30 EUR i w sezonie w najbardziej obleganych godzinach miejsc na parkingu może zabraknąć. Ale przed wschodem słońca na górze stało jedynie parę camperków i kilka zwykłych aut. A na szlaku o tej porze praktycznie nikogo! Można śmiało stwierdzić, że w pierwszej połowie trasy mogliśmy w samotności zachwycać się pięknem tych 3 jedynych w swoim rodzaju skalistych szczytów. Poza standardową pętlą, która ma około 12 km zajrzeliśmy jeszcze w okolice jeziorek Laghi dei Piani i do schroniska Malga Langalm. I to schronisko bardzo polecam. Wyjątkowy klimat, pyszna lokalna kuchnia i napis na wejściu „no junk food” – zdecydowanie moje klimaty 🙂 A widoki na trasie? Tu nie ma co się rozpisywać, bo i tak nie odda się tego piękna nawet w malutkim stopniu. Popatrzcie na kilka zdjęć, a najlepiej pojedźcie zobaczyć te cuda na własne oczy!
Żeby relacja była kompletna wspomnę jeszcze, że po zjechaniu na dół udaliśmy się na obiad do Misuriny. Udało się spróbować lokalnej polenty z różnymi dodatkami (pyszności i bardzo w moje smaki) oraz pospacerować wokół jeziorka Lago de Misurina. Nie wiem, czy to przez ilość wrażeń w pierwszej części dnia, czy przez pogodę (zanosiło się na deszcz), ale to jeziorko nie zrobiło już na mnie tak wielkiego wrażenia. Wieczorem tradycyjnie makaron – basen – ćwiczenia – zimny prysznic i chociaż kilka godzin snu bo przecież góry wzywały z powrotem!
Dolomity – dzień 2 – Passo Giau i dzień świstaka
Kolejny trekking rozpoczęliśmy w jednej z najsłynniejszych przełęczy w Dolomitach, a mianowicie Passo Giau. Przepadłam po raz kolejny. Już jadąc do góry autem szczęka opadała z zachwytu. Dodam tu jeszcze, że po tych kilku dniach w Dolomitach odcinki szyjne naszych kręgosłupów płakały od ciągłego wyginania się w zachwycie nad praktycznie pionowymi skalnymi ścianami, których podnóża były tuż przy drodze! Wróćmy jednak do Passo Giau. Jakie widoki? Jak z bajki! A wszystko we wspaniałym porannym blasku wschodzącego słońca.
Tego dnia wybraliśmy się na lewo od głównej drogi i przeszliśmy trasę, na której towarzyszyły nam głównie świstaki. Poza tym cisza, spokój i niemożliwie piękne widoki. Do tego przepyszna buła z lokalnym serem i wędliną oraz orzeźwiający napój z kwiatów czarnego bzu w schronisku nad alpejskim jeziorkiem. Czy może być cudowniej? W drodze powrotnej do naszej alpejskiej wioski zahaczyliśmy o chyba najbardziej znane tu miasteczko – Cortina d’Ampezzo. Zupełnie przypadkiem podczas naszego pobytu rozpoczynały się tu bardzo znane zawody w biegach górskich – Lavaredo Ultra Trail. Oczywiście nie mogłam odmówić sobie zdjęcia na mecie. Możliwe, że ze względu na upał, ale sama Cortina nie zachwyciła mnie. A może po prostu było tu wszystko „zbyt turystyczne”, a za mało „prawdziwe”? Powrót do domu, makaron, basen, mobility i do spania!
Dolomity – dzień 3 – Passo Giau i Nuvolau
I znów zaczęśliśmy w Passo Giau! A niebo nad nami o wschodzie słońca zaszalało. Tego dnia udaliśmy się na trasę po drugiej stronie prowadzącej na przełęcz asfaltowej drogi.
I tak zupełnie przypadkiem zaciągnęłam męża na całkiem wysoki szczyt, Nuvolau, mierzący 2574 m. Polecam z całego serca. Poza przepiękną panoramą 360 stopni na szczycie znajduje się bardzo urocze schronisko Rifugio Nuvolau. Ponownie nie pogardziliśmy pyszną bułą, włoskim espresso i domowym ciastem. Przemierzając kolejne metry w mojej głowie ciągle pojawiała się myśl: „przecież kiedyś ten czar na pewno pryśnie, przecież gdzieś istnieje chyba ta granica piękna i zachwytu”. Czar na pewno nie prysł również podczas tej wycieczki. Zrobiliśmy kolejną całkiem sporą trasę w Dolomitach i każda z nich nas zachwyciła. A każdy z tych zachwytów był tak bardzo osobliwy i jedyny w swoim rodzaju.
Może piszę tu takie masło maślane. Może to efekt pierwszej wizyty w Dolomitach. To nieistotne. Dolomity pokochałam i chcę w nie wracać tak często, jak tylko pozwoli zdrówko… no i ten nieszczęsny budżet. Ech to życie z chłodnym realistą. Oczywiście żartuję, a Dolomity z całego serca polecam. Podobnie jak wszystkie traski, które tu przebyliśmy.
Wenecja – tak dla odmiany
Na jedyny w pełni deszczowy w górach dzień uciekliśmy do położonej nie tak daleko Wenecji. Mieliśmy tu zjawić się we wrześniu zeszłego roku. Jednak kózka za dużo skalała i obojczyk na rowerze złamała. Jak dla mnie jeden dzień w Wenecji był zupełnie wystarczający. Wenecja ma swój niepowtarzalny klimat. Nie można jej tego odmówić. Poza tym cudowna włoska kuchnia, przez którą nie mogłabym tu mieszkać (chyba, że pogodziłabym się z otyłością lub wzięła się poważnie za biegi ultra). Czy moje zwiedzanie Wenecji polegało na przejściu jej na nogach zahaczając po drodze o kawę, ciastko, pizze i lody w 3 lodziarniach? Zupełnie możliwie 🙂
Czas powrotów i podsumowań
Drogę powrotną udało nam się pokonać już za jednym zamachem. Wróciliśmy do domu wykończeni, ale szczęśliwi. W. wziął się za planowanie odpoczynku, a ja kolejnych tras w Dolomitach – tak żeby były na wszelki wypadek, na kiedyś 🙂
Do następnego,