I stało się – kolejna podróż poślubna za nami! I o tyle o ile do każdej z wcześniejszych destynacji byłam przekonana w 100% od momentu zakupu biletów a nawet wcześniej, to wybór stolicy Szkocji na cel podróży był zupełnie przypadkowy i wybrany bardziej przez naszych znajomych (Magda i Bartek – pozdrawiam 🙂 niż przez nas samych. Bo co ciekawego może nam zaoferować Edynburg? Mimo kompletnej nieświadomości wartości tego miasta kupiliśmy bilety i końcem lutego wyruszyliśmy na nasze 4 dni w Edynburgu, który okazał się bardzo miłym zaskoczeniem 🙂
Nie to żebym bała się latać, ale lądowanie w śnieżycy przy bardzo silnym wietrze było nie lada przeżyciem, podnoszącym poziom adrenaliny do konkretnych wartości 🙂 Na całe szczęście wytrzęsieni przez turbulencje wylądowaliśmy bezpiecznie i tak – widzieliśmy śnieg – pamiętacie jeszcze jak on wygląda :)?
Nie będę pisała niczego w stylu raportu z wycieczki, bo nie o to tu chodzi. Chcę jednak podzielić się z Wami tym, czym zachwycił mnie Edynburg i co sprawiło, że w sumie fajnie byłoby tam pomieszkać. Oczywiście mój ranking jest totalnie subiektywny i w dużej mierze podyktowany moimi zamiłowaniami do sportów, gór, wypoczynku na świeżym powietrzu i słabości do pyszności 🙂
Park Holyrood i Arthur’s Seat
Park Holyrood to mój zdecydowany faworyt wśród atrakcji Edynburga. Proszę, wybaczcie mi, ale to miejsce zdecydowanie trafiło prosto w moje biegowo-górskie zainteresowania. Po pierwsze przez bardzo ciekawe i całkiem wymagające technicznie trasy prowadzące do słynnego wzgórza Arthur’s Seat (ostrzegam, że wiatr na szczycie potrafi zwalić z nóg); po drugie przez cudowną 5-kilometrową drogę prowadzącą wokół wzgórza, bogatą we wcale nie mniej cudowne widoki i po trzecie przez lokalizację całego parku w ścisłym centrum miasta! Dla mnie totalna bomba – byłam taka zachwycona, że latałam po podbiegach jak szalona w towarzystwie lokalnych biegaczy, którym szczerze zazdrościłam możliwości chłonięcia tego cudownego morskiego, ale i górskiego powietrza i krajobrazu na codzień 🙂
Calton Hill
Kolejnym miejscem, które mnie zauroczyło było drugie charakterystyczne wzgórze Edynburga, mianowicie Calton Hill. Poza licznymi zabytkowymi budynkami, które można na nim podziwiać, moje serce skradła oczywiście panorama z widokiem praktycznie w każdą stronę, a więc na morze, Holyrood Park, okoliczne góry oraz nową i starą część Edynburga. Wejście na wzgórze zajmuje zaledwie kilka minut, a widoki zapierają dech w piersiach 🙂 Co więcej, jest to kolejny punkt widokowy w samym centrum miasta.
Nad morze czy w góry?
Oczywiście możliwość spędzania czasu nad morzem w mieście pełnym wzgórz i stromych uliczek również skradła moje serce. Po porannych szaleństwach na podbiegach, mogłam zanurzyć stopy w zimnej morskiej wodzie a następnie spacerować malowniczo ukształtowanymi uliczkami, równocześnie chłonąc klimat miasta.
All day breakfast i Szkocja od kuchni
Muszę przyznać, że jechałam do Edynburga ze świadomością, że ciężko będzie mi tu znaleźć potrawy w moim guście, który ostatnimi czasy staje się coraz bardziej wegański. Internetowe artykuły, w których królowała panierka począwszy od tej pokrywającej chrupiące kawałki Fish&chips a kończąc na panierowanym Marsie (to nie jest żart – on naprawdę pojawiał się jako deser w Menu restauracji) nie wróżyły niczego dobrego. I jeszcze tradycyjne szkockie śniadanie kiełbaskowo-fasolkowe… a tu proszę – bardzo miłe zaskoczenie! Co mnie urzekło? Już piszę.
Po pierwsze śniadania. Jestem zdecydowanie typem człowieka śniadaniowego. Nie polecam się do mnie odzywać, dopóki nie zjem śniadania 🙂 Bez śniadania nie wychodzę z domu, a dni, kiedy muszę wykonać jakieś badanie na czczo kojarzą mi się z przyklejonym do kręgosłupa żołądkiem, krępującym burczeniem w brzuchu i nerwami. A tu nagle znajduję się w Szkocji, w której śniadanie jest podniesione do tak wysokiej rangi, że na drzwiach większości kawiarni widnieje hasło „All day breakfast”. Do tego praktycznie wszystkie typowe śniadania to dania ciepłe i uwaga… zrobienie z owsianki dzieła sztuki! Zdecydowanie moje klimaty 🙂 Spośród zajadanych przeze mnie śniadań, zdecydowanie najbardziej urzekły mnie:
Owsianka
Pewnie zastanawiacie się, co może być zachwycającego w owsiance. A jednak! Muszę się przyznać, że mimo mojego zamiłowania do zdrowego odżywiania, owsianka nie gościła (do tej pory) często na moim stole. Ale jak już się za nią zabrałam to gotowałam ją po prostu na mleku z dodatkiem ewentualnie cynamonu, bakalii, owoców czy orzechów. Była smaczna, ale nie tak smaczna, jak ta w Szkocji. A więc musiałam pojechać do Edynburga, aby owsianka zagościła na stałe w moim życiu.. Jak wygląda moja ulubiona, szkocka wersja owsianki, którą od powrotu ze Szkocji zajadam ze smakiem w domu? Płatki gotuję na wodzie w proporcji płatków do wody 1:3, koniecznie dodając szczyptę soli i na sam koniec odrobinę mleka roślinnego (u mnie kokosowo-ryżowe). Gotuję je w sumie około 15 minut, aż całość nabierze fajnej, kleistej konsystencji. Przelewam do miski i dokładam ulubione dodatki (zimową porą jest to masło migdałowe i banan) i zajadam! W Edynburgu miałam okazję skosztować owsianki z czekoladową granolą, czymś w rodzaju bananoffee i ozdobioną kwiatkiem, a więc jadłam ją też oczami 🙂
Tradycyjne szkockie śniadanie, ale w wersji wege
Mój zawzięty w próbowaniu wszystkich lokalnych specjałów mąż zadecydował, że musimy zjeść również tradycyjne szkockie śniadanie. Nie protestowałam, a koniec końców okazało się, że byłam wręcz zachwycona moją raz wegetariańską a drugi raz wegańską wersją szkockiego śniadania. Co wchodzi w skład takiego śniadania?
- kiełbaski (tradycyjnie: białe, mięsne; wege: warzywne)
- jajko sadzone (w wersji wegańskiej pasta z awokado)
- biała fasolka podana na ciepło w sosie pomidorowym
- tosty
- haggis (w wersji tradycyjnej przysmak z owczych podrobów z cebulką i przyprawami gotowanych w owczych żołądkach… a w wersji wege pyszne placuszki z warzywek i ziaren 🙂
- black pudding (w tradycyjnej wersji coś przypominającego kaszankę, w wersji wege drugi warzywny placek:)
- boczek (oczywiście tylko w wersji tradycyjnej)
Po zjedzeniu takiego śniadania człowiek zdecydowanie ma siłę na całodzienne zwiedzania miasta. A przynajmniej po zjedzeniu moich wege wersji 🙂
Jajka po benedyktyńsku
Podobno są potrawą kuchni amerykańskiej, ale w Edynburgu pojawiały się w menu praktycznie każdej śniadaniowej kawiarni. Jajka po benedyktyńsku to nic innego jak jajka w koszulce podane na kanapce/toście z dodatkami, serwowane z sosem holenderskim. Całość wygląda i smakuje cudownie 🙂
Brytyjska pogoda i powietrze
Wszystkim towarzyszom podróży pogoda nie przypadła do gustu, a ja byłam zachwycona – chyba oznacza to, że jestem dziwna, ale co zrobić? Może po prostu pogoda w Szkocji ma mój temperament :)? W ciągu 5 minut potrafiła przejść śnieżyca czy deszcz i po chwili niebo stawało się cudownie błękitne i bezchmurne. I tak całymi dniami. Wszystko oczywiście w towarzystwie huraganiastego wiatru, który oczywiście zwalał z nóg, ale równocześnie powodował, że oddychało się cudownie świeżym i czystym powietrzem, za którym tak często tęsknię w Krakowie.
Minusy?
Nie wiem, czy były jakieś minusy. Może jedynie brak normalnego pieczywa w sklepach 🙂 Ale kto by się tam tym przejmował – przez kilka dni można jeść przecież ten lokalny chleb tostowy o jakże bogatym składzie 🙂
A z sytuacji, które totalnie mnie zaskoczyły: biegniemy z Waldkiem chodnikiem wzdłuż jednej z głównych ulic Edynburga, leje, wieje itp. i nagle przejeżdża autobus i obrywam ścianą wody, bo inaczej tego nie można nazwać – mogłam wyciskać wodę z chusteczek które miałam w kieszeniach. Moja reakcja – oczywiście padłam ze śmiechu 🙂 No cóż, bywa i tak 🙂
Podsumowanie i przemyślenia
Przemyślenia pojawiły się zarówno przed, w trakcie, jak i po wyjeździe i dotyczyły tego, jak człowiek lubi żyć sobie w takiej swojej komfortowej strefie i nie wychodzić poza tą strefę. Podróże, a tym bardziej te zimowe, są piękne w momencie kupowania biletów. Na kilka dni przed wyjazdem następuje kryzys, bo przecież trzeba się spakować. Nie minie chwila i kolejny kryzys – podróż i związane z nią zamieszanie. Ale na szczęście później możemy spacerować z malutkim plecaczkiem po zupełnie nowym miejscu, obserwować tutejszych mieszkańców w ich codziennym, zwyczajnym życiu, próbować lokalnych przysmaków (to lubię najbardziej!), podziwiać jeszcze piękniejsze miejsca i czerpać inspirację z tych wszystkich cudownych doznań… Oj warto wyjść z tej strefy komfortu, oj warto!
Do następnego,
1 Comment
Chyba się wybiorę jak sytuacja się uspokoi 😉