Nie jestem fanką zimy. Nie dla mnie zimowe szaleństwa. Wiecznie zmarznięte stopy i czerwony nos mimo najcieplejszych puchowych kurtek dostępnych na rynku oraz podgrzewaczy w rękawiczkach i butach. O, to o mnie! Także tworząc już taką naszą małą zimową tradycję, zaraz po Nowym Roku rozpoczęliśmy poszukiwania kolejnego (po Barcelonie i Sewilli) słonecznego kierunku. I tak wylatując z Polski wylądowaliśmy na Costa del Sol. Bo gdzie szukać słońca jak nie na wybrzeżu słońca? W moje słoneczno-górskie upodobania najlepiej wpisała się Malaga. I to był strzał w dziesiątkę.

Plany? Spacerować, zajadać lokalne przysmaki, cieszyć się ciepełkiem, oddychać świeżym nadmorskim powietrzem i jak się uda wynaleźć może nawet jakieś górki. Plany zostały w pełni zrealizowane.

Malaga od kuchni

Na początek mój ulubiony temat czyli jedzonko. Czy pojedliśmy? Chyba najlepszą odpowiedzią na to pytanie jest fakt, że wsiadając do powrotnego samolotu do Polski czułam się jak tapasik. I o tyle, o ile uwielbiam włoską kuchnię z jej węglowodanowymi grzeszkami to jednak na dłuższą metę chyba lepiej odnalazłabym się w kuchni hiszpańskiej. Szczególnie tej nadmorskiej. Dlaczego? Bo jest prosta i minimalistyczna (oczywiście, że ma i swoje grzeszki).

Zacznijmy od śniadania

Zakochałam się w widoku normalnych ludzi, którzy w dzień powszedni wpadają przed pracą na śniadanko do baru/kawiarni. I nie jest to bynajmniej hot-dog z kawą. Tu w barze/kawiarni zajadają zwykłego tosta polanego oliwą z przetartymi świeżymi pomidorami lub lokalną wędliną. Do tego kawka lub świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy. Ja przepadłam totalnie na śniadanku w takim właśnie zwyczajnym barze w miejscowości Nerja. Kompletnie nie wiedziałam co zamówić i ostatecznie zdecydowałam się na pierwszą z brzegu pozycję. Dostałam podpieczoną bagietkę polaną sowicie cudowną oliwą z oliwek i na to (uwaga) starte na tarce świeże pomidory. Do tego czarna kawka (tu: cafe solo – powiedziałabym, że coś między espresso a naszą czarną kawą czyli dla mnie rewelacja) i świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy. Może i brzmi banalnie, ale do tej pory wspominam to idealne, a jednocześnie tak zaskakująco proste połączenie smaków.

Alternatywą dla wytrawnych śniadań są tu… churros! My akurat zajadaliśmy je wieczorkiem (proszę nie oceniajcie, czy to rozsądne). I podobnie jak w Sewilli były one bezbłędne. Świeżutkie, chrupiące, tłuściutkie, gorące i maczane w gorącej czekoladzie – pyszności!

Tapasy, rybki i inne przysmaki

Uwielbiam już samą ideę posiłków w formie tapas. Szczególnie na zagranicznych wakacjach. Dzięki nim można popróbować znacznie więcej lokalnych specjałów. A przecież o to właśnie mi chodziło. I tak każdego dnia zajadaliśmy się coraz to nowymi wariacjami na temat krewetek, sardynek, przegryzając wszystko lokalnym pieczywem i oliwkami. Spróbowaliśmy tatara z tuńczyka i łososia a nawet carpacio z ośmiornicy. Niektóre z nich podane były na malutkiej kanapeczce, inne na talerzyku. Za każdym razem z nutką niepewności czekaliśmy na kolejne zamówione danie, bo oczywiście wszystko zamawialiśmy w totalnym chaosie. Zgadywaliśmy, czym mogą być poszczególne dania na podstawie porównania hiszpańskiego i angielskiego menu. I tak ostatniego dnia w tej naszej euforii zamówiliśmy coś w stylu lokalnych flaczków… Cóż, wyjadłam z nich cieciorkę, bo o dziwo też tam sobie pływała 🙂

Bardzo przypadła nam do gustu jeszcze jedna lokalna ciekawostka – sardynki grillowane w barze na plaży na czymś w rodzaju szpady (tzw. espetos de sardinas). Oczywiście zajadaliśmy je na wynos przyglądając się wcześniej dokładnie, jak są przyrządzane. I tak wyciągnięte prosto z wiadra z wodą sardynki nabijane były na wspomnianą szpadę, posypane gruboziarnistą solą i do ognia! Po grillowaniu na talerz i do tego ćwiarteczka cytryny. Minimalizm w najlepszym i najsmaczniejszym wydaniu!

Malaga na nogach

Jako, że mieszkaliśmy w samym historycznym centrum Malagi, wszędzie mieliśmy stosunkowo blisko. Dzięki temu mogliśmy każdego dnia wybrać się na wschód słońca na plażę. Na zachody upodobaliśmy sobie wyżej położony punkt widokowy – Mirador nove, położony w drodze na zamkowe wzgórze Gibralfaro. A poza tym spędzaliśmy czas spacerując pięknymi uliczkami Starego Miasta.

Na jedyną wycieczkę autobusem w samej Maladze wybraliśmy się do ogrodu botanicznego – Jardín Botánico – Histórico La Concepción, który również bardzo przypadł nam do gustu. Piękna (dla nas) egzotyczna roślinność rozrzucona na sporym obszarze o ciekawym ukształtowaniu terenu – tak w kilku słowach określiłabym to miejsce 🙂 Przy naszych styczniowych 20 stopniach może nie musieliśmy jakość specjalnie chować się przed upałem, ale latem zapewne można tu uciec przed lejącym się z nieba żarem.

Nerja i Frigiliana

Większa Nerja i mniejsza Frigiliana to dwa miasteczka, do których wybraliśmy się w ramach jednodniowej wycieczki. Do miejscowości Nerja dojechaliśmy bezpośrednim autobusem z Malagi i później podobnie z Nerja bezpośrednio do Frigiliana. Czym zachwyciły nas te miasteczka? Nerja – popularnym Balcon de Europa. Piękna plaża, klify, góry, woda, słońce i to cudne powietrze… niczego więcej do szczęścia! Poza tym zarówno w miejscowości Nerja jak i Frigiliana charakterystyczne są idealnie białe urocze budyneczki, które możemy podziwiać spacerują wąskimi uliczkami.

Caminito del Rey

Bardzo chciałam odwiedzić Caminito. Przewinęło mi się gdzieś na zdjęciach na Instagramie i od tej pory trułam o nim mężowi. Nie będę opowiadać o historii tego miejsca, gdyż nie czuję się specjalistką w tej dziedzinie. Bardziej skupię się na moich indywidualnych odczuciach.

Przyznaję, że poszliśmy trochę na łatwiznę i wykupiliśmy sobie zorganizowaną wycieczkę z Malagi z przewodnikiem. Z perspektywy czasu to był bardzo dobry pomysł. Szczególnie, że trasa przez Caminito to spacer z punktu A do punktu B, a więc dojazd tam na własną rękę byłby dość problematyczny. A tak elegancko dojechaliśmy z Malagi to miejsca startu. Po drodze pani przewodnik opowiedziała nam to i owo o samym Caminito jak również o planie naszej trasy. Oczywiście, że gdybym szła sama to pewnie w najbardziej spektakularnych miejscach chciałabym spędzić znacznie więcej czasu, ale prawda jest taka, że ze względu na ilość ludzi która się tamtędy przewija w zestawieniu z przepustowością wąskich przejść i faktem, że „byłoby gdzie spadać”, takie sprawne przejście z przewodnikiem jest rozsądnym rozwiązaniem.

Czy warto? Warto! Piękne miejsce, cudowne widoki i naprawdę bezpieczna trasa. Polecam szczerze każdemu (może poza tymi, którzy mają lęk przestrzeni i taka ilość „powietrza” pod stalowymi pomostami zaburzałaby odbiór tego widowiskowego miejsca). Koniec pisania – spójrzcie na zdjęcia!

Podsumowanie

Cóż mogę rzec? Mogłabym tu spędzać każdą zimę. I to jest chyba najlepsza ocena Malagi 🙂

Do następnego!

Podoba Ci się?

Dołącz do mojego newslettera, aby otrzymywać powiadomienia o nowych, ciekawych wpisach!

Napisz komentarz