Było 34 km… będzie 64 km?

Doskonale pamiętam jak dokładnie rok temu ze łzami w oczach wbiegałam na metę Biegu 7 Dolin na dystansie 34 km. Mimo bolących nóg i miliona myśli w głowie już wtedy zrodził się w głowie pomysł – „To może za rok 64?” Tradycyjnie pod koniec roku zapisałam się na Festiwal Biegowy w Krynicy-Zdrój i to dokładnie na ten dystans. Tłumaczyłam to sobie i innym w ten sposób, że, czy dobiegnę do mety, czy też nie, na pewno chcę spróbować. Miesiące mijały, a ja więcej chodziłam po górach niż biegałam. Za poważne treningi wzięłam się tak naprawdę dopiero w wakacje. Czy było to mądre? Pewnie nie, ale zdecydowałam, że pozwolę sobie na to drobne szaleństwo i stanę na starcie.

Jest micha pierogów, jest moc!

Na napisanie książki z moimi radami pewnie jeszcze za wcześnie, ale zdradzę Wam jeden sekret. Moja idealna kolacja na dzień przed biegiem? Podwójna porcja pierogów ruskich przygotowanych przez teściów – coś wspaniałego! A i noga później podaje, jak trzeba 🙂

Na Przehybie zajadając bułę
Na Przehybie zajadając bułę

Z obserwacji przyszłej ultraski

Wracając do tematu, około godziny 6 byliśmy (wraz z moim jednoosobowym wspaniałym supportem w postaci męża) w Rytrze, na miejscu startu. Mój dystans (czyli 64 km) dołączał się do tych jeszcze większych wariatów (oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu, bo sama też marzę, żeby do nich dołączyć), czyli biegaczy z dłuższych dystansów (nawet do 117 km!). Hotel Perła Południa w Rytrze był pełen koczujących wszędzie biegaczy. Wyglądało to dosyć zabawnie – masa ludzi ubranych na kolorowo z całą masą dziwnych sprzętów wyłożona wszędzie, gdzie dało się jeszcze chwilę odpocząć 🙂 Ale uwaga! Zaobserwowałam jeszcze ciekawsze zjawisko! Po raz pierwszy widziałam sytuację, w której kolejka do toalety była tylko po tej męskiej stronie 🙂

Start!

Dobra, czasu nie zatrzymamy, trzeba startować, żeby dobiec na metę przed zmrokiem. Jako, że miałam stosunkowo niski numer startowy, ruszyłam zaraz po tzw. elicie. Na początek czekało mnie podejście niebieskim szlakiem na Przehybę, którego do tej pory nie znałam. W głowie miałam taktykę, żeby uważać z tempem i nie męczyć za bardzo nóg. Mimo to całkiem sprawnie dotarłam do pierwszego punktu żywnościowego przy schronisku na Przehybie (9 km). Oczywiście żeby nie było – nogi bolały, ale chyba po prostu jestem tym typem biegacza, który musi się przyzwyczaić do tego, że biegnie i początki nigdy nie są dla mnie przyjemne 🙂 W pierwszym punkcie uzupełniłam zapasy picia, chwyciłam pół drożdżówki, arbuza i ruszyłam dalej.

Troszkę widoczków z pierwszej części trasy
Troszkę widoczków z pierwszej części trasy

Hasając po Beskidzie Sądeckim

Odcinek między Przehybą a Piwniczną wyszedł mi chyba najlepiej – przepiękne krajobrazy i zróżnicowany teren, czyli coś co lubię najbardziej. Cały czas było również w miarę chłodno i pochmurno- wprost idealna pogoda do biegania. Kolejny punkt żywnościowy był zlokalizowany przy stacji PKP w Piwnicznej. Tu była Coca-cola 🙂 Ponownie uzupełniłam zapasy picia, coś tam podjadłam i ruszyłam dalej pod górę, na znaną mi już trasę (rok temu startowałam z tego miejsca na dystansie 34 km). Oczywiście wychodziłam z punktu z myślą, że dopiero teraz zacznie się prawdziwa walka z samym sobą (do tej pory nie biegałam tak długich dystansów). Do kolejnego punktu w Wierchomli miałam około 10 km, a w tym sporo stromych podejść i kamienistych zbiegów, ale to nie one były najcięższe na tym odcinku. Niecałe 2 km asfaltem w pełnym słońcu na koniec – to jest to, co najbardziej dało mi w kość. Na górze wiał przyjemny chłodny wiatr a tu co? Grzejący asfalt i palące słońce, ale jakoś do przodu brnąć trzeba. Udało się – 41 km i Wierchomla zaliczone!

Wierchomla jak zwykle zaskoczyła

Ale to nie koniec! Kilka minut na jedzenie i picie i ruszam dalej. A co mam przed sobą? Podejście pod wyciągiem w południe nadal w pełnym słońcu 🙂 Dam radę! Nogi bolą coraz bardziej, szczególnie palce u stóp i ścięgna Achillesa. Dalej stromy zbieg do Szczawnika – normalnie pewnie leciałabym tu jak szalona, ale tym razem delikatnie podskakuję, co musiało całkiem zabawnie wyglądać. A ze Szczawnika do Bacówki nad Wierchomlą (gdzie znajduje się ostatni punkt), czeka kolejne z największych (moim zdaniem) wyzwań na tym biegu. Kilka kilometrów z niewielkim nachyleniem pod górę. Zdecydowana większość biegaczy przechodzi do marszu, a ja wymyślam sobie marszobieg – chociaż kilometry szybciej lecą 🙂 Z punktu w Bacówce nad Wierchomlą wychodzę już jak robot 🙂 Nogi bolą, nie będę oszukiwać, że nie, ale nie poddaję się. „Jeszcze tylko trochę pod górę i długi zbieg do Krynicy” – pociesza mnie jakiś Pan z dystansu 35 km. Tylko proszę Pana, na zbiegu nogi bolą jeszcze bardziej 🙂 No cóż, to było moje zdecydowanie najbardziej bolesne i bardzo ślamazarne 5 km, ale dałam radę.

Zwycięzcą być
Zwycięzcą być

Co zrobiłam na mecie?

Rozpłakałam się – ale to już chyba taka moja mała tradycja 🙂 Dałam radę. Nie poddałam się. Wygrałam swoją własną walkę ze słabościami i bólem. To jest najważniejsze. Wniosek? Mam Ultra głowę, zdecydowanie 🙂 A Festiwal Biegowy w Krynicy-Zdrój niezmiennie polecam każdemu 🙂 I nie bójcie się – są tam też inne biegi, nie tylko górskie 🙂

Trasa

Link do trasy w serwisie mapa-turystyczna.pl -> https://mapa-turystyczna.pl/track/b0ee20b6c7ca866f95bf48973758de91

Do następnego,

Podoba Ci się?

Dołącz do mojego newslettera, aby otrzymywać powiadomienia o nowych, ciekawych wpisach!

Napisz komentarz