Plany planami
Urlop zbliżał się wielkimi krokami, a my wciąż byliśmy bez planów. Oczywiście, że chciałam jechać w Dolomity. Jednak tym razem budżet faktycznie się nie spinał. A przecież nie o to chodzi w wakacjach, żeby zabierać mężowi spod głowy poduszkę finansową. Biedny chłop by się nie wyspał, a tego nie chcemy. Bardzo tego nie chcemy! Tak więc od słowa do słowa uzgodniliśmy, że może to najlepszy czas na ciut dłuższą rowerową wyprawę. Rozpoczęliśmy więc planowanie. Pierwszym pomysłem był Rowerowy Szlak Wokół Tatr. Waldek przewertował cały Internet w poszukiwaniu wszelkich informacji o wspomnianym szlaku. I gdy wszystko było dopięte na ostatni guzik i perfekcyjnie zaplanowane Madzia zerknęła na prognozę pogody i rzuciła hasło: „a może nad morze?” Szczerze mówiąc to od zawsze marzyłam, żeby wyjść z domu, siąść na rower i siłą własnych nóg dojechać nad morze. Biedny ten mój mąż. Na nic wszelkie plany. Chwilę pomarudził i tak w piątek przed sobotnim wyjazdem podjęliśmy decyzję – jedziemy rowerem z Krakowa nad morze!
Spokojne pakowanie
Faktem jest, że dzięki solidnej współpracy ze strony pogody wycieczka nie wymagała znacznie większego przygotowania niż standardowa dłuższa trasa rowerowa. Prawdą jest też, że jechaliśmy wyznając totalny minimalizm. Ciuchy na rower + coś na przebranie i oczywiście klapeczki, aby stópki wieczorem odpoczęły od rowerowych pantofelków. Do tego kosmetyki, kawka i tyle jedzenia, ile się zmieści. I oczywiście drobny zestaw narzędzi oraz zapasowe dętki, ale to mamy ze sobą zawsze. Jeżeli chodzi o trasę to dwa słowa klucz – spontaniczność i brak presji. Jechaliśmy „do następnego noclegu”, a co będzie dalej – szkoda miejsca w głowie na takie myśli.
Dzień pierwszy: Kraków – Łęg 150 km
Jak wyglądał poranek dnia pierwszego? Obudziło mnie konkretne oberwanie chmury. Lało naprawdę porządnie, do tego ciemno. W głowie miałam jednak myśl, że im wcześniej ruszymy, tym damy sobie więcej czasu na dojazd do pierwszego noclegu, który zaplanowaliśmy w miejscowości Łęg, nieco na północ od Częstochowy. Przed sobą mieliśmy 150km i całkiem sporo przewyższenia do pokonania. Zatem wyzbieraliśmy się i o 6.30 ruszyliśmy w drogę. Deszcz złapał nas po 15 minutach… Proszę się nie śmiać. Ja to wszystko zaplanowałam. Wiedziałam, że deszcz przyjdzie kiedy będzie chciał, a tak byliśmy już za pierwszym podjazdem i po podjęciu decyzji, że ruszamy. 15 minut przeczekaliśmy na przystanku i więcej deszczu w tym tygodniu na nas nie spadło :). A pierwszy dzień naszej wyprawy kojarzyć będę z pysznymi pstrągami zarówno na trasie jak i w samym Łęgu oraz rozgrzewającą kawką i ciachem w Wolbromiu. Do pierwszego celu dojechaliśmy kilka minut po 19.
Dzień drugi: Łęg – Zgierz 132 km
Drugi dzień wyprawy przywitał nas wilgotnym mglistym porankiem. Nogi nie były już najświeższe. Nie marzyliśmy też już jakoś szczególnie o spędzaniu kolejnych godzin na rowerowym siodełku. Ale trzeba było zacisnąć zęby i szukać kolejnej kawki na trasie. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie pod tym względem Bełchatów. Znaleźliśmy przeuroczą kawiarenkę z pyszną kawą i taką autentycznością, jakiej chyba jeszcze w Polsce nie spotkałam. Wokół nas siedzieli zwykli ludzie, którzy zwyczajnie w niedziele poszli do kawiarni na kawę. Prowadzili zwyczajne rozmowy. Przychodzili i odchodzili. Coś takiego kojarzyło mi się do tej pory z włoskimi obyczajami. Byłam naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczona.
Co było dalej? Łódź… Z tym miastem się raczej nie polubię. Nie znalazłam sposobu ominięcia Łodzi i jechaliśmy przez całe miasto z południa na północ. I niby były ścieżki rowerowe. Jednak były też co chwilę światła, remonty, nieprzyjazne nawierzchnie. Nie lubię, bardzo nie lubię. Za to Zgierz… To miasteczko było tuż przed naszym noclegiem. Znalazłam tam przeuroczą kawiarnię z cudownymi ciastami, niemożliwie dobrą kawką i wyjątkowo miłą obsługą. Wszyscy, łącznie z klientami kawiarni bardzo ciepło nas wyprawili w dalszą drogę i życzyli powodzenia w wyprawie. Ostatkiem sił udało się dotrzeć do drugiego noclegu. Podobnie jak pierwszego dnia trafiliśmy do wspaniałego miejsca – domku położonego praktycznie w lesie. Właścicielka bardzo miło nas ugościła (dostaliśmy nawet masełko i wiejskie jaja od jej kurek!). Pojedliśmy i padliśmy.
Dzień trzeci: Zgierz – Ciechocinek 132 km
Gdzie dojechaliśmy trzeciego dnia? Do Ciechocinka! Bo gdzie można się lepiej zregenerować niż w Ciechocinku? Waldek już troszkę nie domagał. Ja zgrywałam twardzielkę, by ktoś jednak ciągnął to do przodu. Jednak tego dnia było już naprawdę ciężko i zaczęłam się troszkę bać, co będzie dalej. Zdecydowaliśmy kolejnego dnia zmniejszyć nieco kilometraż, a na cel dnia czwartego obraliśmy Grudziądz.
Dzień czwarty: Ciechocinek – Grudziądz 93 km
Jak podnieśliśmy sobie morale czwartego dnia? Zajechaliśmy do Torunia. Toruń z kolei bardzo lubię. I takie śniadanko „na bogato” z deserem i pyszną kawką konsumowane na Starym Mieście zdecydowanie było strzałem w dziesiątkę. Oczywiście, że na trasie do Grudziądza pojawiło się jeszcze trochę kryzysów. Tak między 90 a 100… Ale zajechaliśmy. I Grudziądz również zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Przepiękne miasto! Pyszne jedzenie! Wspaniałe knajpki! Ale nie ma czasu na szwędanie się. Maksymalizujemy czas wypoczynku, bo na horyzoncie już morze!
Dzień piąty: Grudziądz – Kąty Rybackie 140 km
Pierwotnie naszym planem było dojechać do Gdańska. Jednak w ostatniej chwili zmieniłam cel naszej wyprawy na Kąty Rybackie. Dlaczego? Przeraziła mnie perspektywa tłumu ludzi. I tak trafiłam na dość ekskluzywne drewniane domku tuż przy plaży w Kątach Rybackich. To był strzał w dziesiatkę! Ale droga z Grudziądza do Kątów Rybackich okazała się mieć prawie 140 km. I teraz wyzwanie – jak ją pokonać oraz jak sprawić, aby wymęczony mąż pokonał ją razem ze mną. Stawałam na głowie, aby wyprawa posuwała się do przodu. Dodatkowo temperatura z każdym dniem była coraz wyższa. Ja ciepełko lubię, jednak Waldek już nie tak bardzo. I tak do 12, ja zamarzałam, a Waldek jechał komfortowo. Za to od 12, ja uśmiechnięta cieszyłam się słonkiem, a Waldek zdychał z gorąca. Cóż, życie… I nawet nam się jechało do momentu, gdy do celu zostało 20 km i Waldkowi „zepsuło się udo”. I biedny chłop doczłapał do tych Kątów Rybackich pedałując głownie jedną nogą!!! Ludzie udało nam się dojechać z Krakowa nad morze!!! Jeżeli w Waszych głowach kiedykolwiek pojawi się chęć zrobienia czegoś takiego to spróbujcie to zrobić! Piękne uczucie. Tym bardziej dzielić je z ukochaną osobą 🙂
Dzień szósty i siódmy: relaksujące 80 km po wybrzeżu oraz regeneracyjne 50 km na pociąg
Co było dalej? Oczywiście jak tylko odstawiliśmy rowery wskoczyliśmy w rowerowych ciuchach do wody w świetle zachodzącego słońca. Waldek myślami był już pewnie w kolejnym dniu, w którym to miał obiecany odpoczynek. A tu niespodzianka! Kochanie, skoro jesteśmy już tutaj, mieszkamy tuż przy ponoć najpiękniejszej trasie rowerowej to może wyskoczymy sobie jutro na przejażdżkę? A więc po obejrzeniu nadmorskiego wschodu słońca dokręciliśmy kolejne 80 km do naszej wakacyjnej przygody. I zupełnie przypadkiem okazało się, że na pociąg do Gdańska mamy kolejne prawie 50 km tym grawelowym złotem! Ups, przepraszam!
Podsumowując – przygoda życia. Mężu, mam nadzieję, że będą kolejne :)=
To do następnej,