Co te Bieszczady mają w sobie takiego, że tytułowe stwierdzenie jest tak bardzo prawdziwe? Czy chodzi o to, że są trochę na takim małym końcu świata, z dala od wielkomiejskiej cywilizacji? A może o to, że poza sezonem urlopowym nie spotkamy tam tłumów na szlaku? A może po prostu są piękne? Niby jeździłam w Bieszczady od dziecka, jeszcze z rodzicami, na jednodniowe, ale intensywne wypady.Tym razem postanowiłam nacieszyć się nimi jeszcze bardziej i już w piątek po pracy po prostu rzuciłam wszystko i po prostu pojechałam w Bieszczady 🙂

Co robiłam?
- Zachwycałam się magią wschodów i zachodów słońca. W sumie było ich 4, a mimo to każdy zupełnie inny! Czego w związku z tym nie robiłam? Nie spałam 🙂 A na pewno spałam bardzo niewiele.
- Leżałam plackiem na spotkanych po drodze polanach podziwiając błękitne niebo i płynące przez nie obłoki przeganiając w międzyczasie przylatujące nad moim nosem muchy. Ba! Udało mi się nawet zasnąć w takiej scenerii 🙂 Znalazł się i czas na rozciąganie na trawie 🙂

- Podziwiałam piękne połoniny pokryte soczystą, wiosenną zielenią i oczywiście cudowne górskie krajobrazy.
- Walczyłam z szalejącym i urywającym głowę wiatrem – jak to się dzieje, że tu zawsze tak wieje?!
- Spałam w górskich schroniskach, bez luksusów, ale obcując z górami tak bardzo, jak tylko się da.
- Słuchałam śpiewu ptaków – łamiącego ciszę lasu o poranku i wieczorem.
- Czujnie szłam przez las obserwując, czy dookoła nie czai się jakiś dziki zwierz.
- Zapomniałam o całym świecie, w którym żyję na co dzień, a więc o wszystkich problemach, codziennych obowiązkach, ale i codziennych wygodach.

Byłam ja, góry, ciężki plecak (który też dał mi nieźle w kość, bo pierwszy raz byłam na takiej dłuższej wyprawie z całym wyposażeniem) no i przyjaciółka, którą serdecznie pozdrawiam 🙂

Tak więc rzuciłyśmy wszystko i pojechałyśmy w Bieszczady. Och, jak było warto!

Jeżeli chodzi o konkrety to przeszłyśmy Połoninę Wetlińską i Caryńską, weszłyśmy na Smerek oraz Małą i Wielką Rawkę. Poza tym spróbowałyśmy słynnych naleśników w Chacie Wędrowca (świętując w ten sposób Dzień Dziecka 🙂 i delektowałyśmy się smakiem kawy przygotowanej własnoręcznie w kuchence gazowej wniesionej na plecach tam, gdzie tylko miałyśmy na nią ochotę 🙂

I po co komu te wszystkie drogie ekspresy? Wystarczy odpowiednia sceneria i kawa staje się najlepszą kawą pod słońcem (dosłownie i w przenośni!). Nic dodać, nic ująć, tylko rzucać wszystko i wracać w Bieszczady!

Do następnego,