Byłam w Sewilli kilka lat temu w lipcu. 40-stopniowy upał dawał się we znaki. Na całe szczęście na wakacjach takie rzeczy raczej mi nie przeszkadzają. Nie mniej jednak, spragniona słońca wypatrywałam jakiegoś taniego lotu do słonecznej Hiszpanii. I całe szczęście udało mi się w miarę szybko taki lot wyszukać oraz przekonać męża, że warto. I tak początkiem stycznia mrużyłam już oczy wpatrując się stęskniona w hiszpańskie słonko. Oczywiście popijałam przy tym świeżo wyciskany sok z pomarańczy i zajadałam różne cudowności. Temperatura w dzień dochodziła do 20 stopni, turystów praktycznie brak, wszędzie lokalni mieszkańcy… Coś wspaniałego! Grzechem byłoby nie zostawić na blogu śladu po tak wspaniałych 4 dniach, podczas których naprawdę straciłam poczucie czasu i po powrocie chwilę zajmowało mi dojście do tego, jaki obecnie mamy miesiąc. Już spieszę z relacją, która tradycyjnie będzie głownie „smakowita” i „widokowa”.
Sewilla i jej cudowne słońce
Przyjechałam po słonko i słonko dostałam. Przez te 4 dni na niebie nie pojawiła się ani jedna chmurka! Muszę przyznać, że poranki były chłodne, ale to żadna zapłata za tak cudowną pogodę w ciągu dnia. Wszelkie parki i ogrody pewnie tak naprawdę dopiero zimą nasycają się zielenią po upalnym lecie. Udało nam się nawet załapać jeszcze na czas przed ostatecznym zbiorem wszystkich „miejskich” pomarańczy, który miał miejsce w kolejnych tygodniach. Dzięki temu wszystkie drzewka w centrum miasta wciąż uginały się od tego owocowego symbolu miasta, a w powietrzu unosił się cudowny cytrusowy zapach.
Sewilla, czyli ludzie
Sewilla, czyli bardzo specyficzni ludzie. Uśmiecham się na samą myśl o lekko oschłych baristach we wszelkich kawiarniach. Nie przypominali oni w najmniejszym stopni obsługi naszych gastronomii. Mężczyźni w średnim wieku, z wąsem, z jednej strony bardzo mili, ale z drugiej lepiej nie zachodzić im za skórę. Inny przykład? Nie znasz hiszpańskiego? A tu sporo ludzi nie zna angielskiego i raczej nie widzi w tym problemu, więc Twoja w tym głowa jak sobie poradzisz. I tak po kilku próbach kaleczenia języka, nie wiesz jakim cudem dogadujesz się w języku nie przypominającym w sumie żadnego języka, wzbogaconym o hiszpańskie „wstawki”.
Co poza tym? O tyle, o ile środa, czwartek i piątek były w miarę spokojne w kontekście wolnych miejsc w knajpach to wraz z nadejściem weekendu przed restauracjami od godzin południowych zaczynały ustawiać się kolejki. I bynajmniej nie byli to turyści. To lokalni mieszkańcy, który najzwyczajniej w świecie tak spędzają wolny czas. I spędzają go tak do rana. Także cóż, o 6 rano to tu bardziej jest wczoraj niż dziś :).
Sewilla, więc i tapas
Przy jedzonku tradycyjnie zatrzymam się dłużej. Musze przyznać, że już w Barcelonie zakochałam się nawet w samej idei „tapasów”. Moja definicja tapas? Lokalne przysmaki podane w małych porcjach, dzięki czemu można popróbować ich więcej! Będąc we dwójkę zamawialiśmy przykładowo 5 różnych tapas do podziału. Jak dla mnie bomba! Zastanawiam się, czy jest sens opisywać poszczególne dania, ale chyba muszę wspomnieć chociaż o tych moich ulubionych:
- SALMOREJO – chłodnik z pomidorów zagęszczony (uwaga!) czerstwym pieczywem podawany z lokalną szynką lub tuńczykiem i gotowanym jajkiem. Przepyszny!!! Chłodnik w zimie? Wzięłam dla zasady, bo kto mnie zna ten wie, że uwielbiam zupy, ale gorące. A tu bardzo miłe zaskoczenie. Salmorejo był idealnie kremowy i miał smak, który osobiście bardzo mnie zaskoczył. Wyczuwaliśmy w nim jakieś cytrusowe nuty, a w składzie żadnych cytrusów. Może to ten klimat 🙂
- CROQUETAS – paluszki ulepione z puree ziemniaczanego z różnymi dodatkami (szynka, dorsz) smażone w głębokim tłuszczu. Po raz kolejny idealnie kremowa konsystencja i delikatny smak. Pyszne!
- CARILLADA IBERICA, czyli długo duszone policzki wieprzowe podane z sosem i warzywami… Nie byłam przekonana, a nie jestem w stanie opisać jak delikatne i niepowtarzalne było to danie. Przyznaję się, że przez nie złamaliśmy zasadę, że tylko raz zamawiamy każde danie 🙂
- Ryby i owoce morza – było tu tego mnóstwo. A wszystko pyszne, świeże i delikatne w smaku. Bardzo pozytywnie zaskoczyła nas mątwa oraz rekin, których wcześniej nie mieliśmy okazji próbować. Jednego dnia udaliśmy się na wycieczkę do Kadyksu. Tam spróbowaliśmy lokalnego przysmaku – TORTILLA DE CAMARONES, czyli czegoś w stylu naszych placków ziemniaczanych, ale z malusieńkich krewetek. Ludzie, jakie to było perfekcyjne! Chrupiące, delikatne, a przy tym cieniutkie jak chipsy!
Czym byłby dzień w Sewilli bez churros?
Folgowaliśmy sobie, przyznaję. Ale czym byłby dzień w Sewilli bez churros? Tutejsze churros okazały się być inne niż te, których próbowaliśmy w Barcelonie. Takie śmiesznie grubiutkie. Czy smaczne? Cudowne! A do tego ta gorąca czekolada! Na samą myśl robię się głodna 🙂
Lokalne śniadanko
Tu muszę koniecznie opisać sytuację, jaka przydarzyła nam się w Kadyksie. Do Kadyksu dojechaliśmy pierwszym porannym pociągiem. Wysiedliśmy na dworcu troszkę zaspani i oglądając piękny wschód słońca udaliśmy się na kawkę i coś do kawki. I tak trafiliśmy do kawiarni o nazwie Cafe de Levante. Przywitała nas w niej przeurocza pani, która od razu dosłownie zaopiekowała się nami, niczym najukochańsza ciocia. Pomogła w zamówieniu cudownego lokalnego śniadanka, które stanowiły:
- podtostowana bułeczka, a do niej oliwa z oliwek, konfitura (!!!) z (moim zdaniem) świeżych pomidorów i przepyszne (salmorejo) oraz hiszpańska szyneczka
- świeżo wyciskany sok z pomarańczy
- cudowna kawka (tak, w Hiszpanii kawa jest również perfekcyjna)
Pewnie myślicie, że zostawiliśmy tu majątek. Szczerze to kompletnie nie myślałam o pieniądzach przy zamawianiu tego dania. Od przejścia przez próg wiedziałam, że to jest to miejsce, w którym spróbujemy prawdziwego lokalnego jedzonka. Wokół siedzieli sami tutejsi mieszkańcy zajadając śniadanie, prawdopodobnie przed wyruszeniem do pracy. Co ciekawe, obsługująca nas Pani była równie miła, ciepła i uśmiechnięta do każdego, kto wchodził do środka. Wewnątrz było gwarnie, ale tak „domowo”. Kończąc myśl, nie zostawiliśmy tu majątku 🙂 A miejsce polecam z całego serca.
Co poza tym
Pewnie brakuje Wam jakiegokolwiek opisu zabytków, czy atrakcji turystycznych. Przyznaję się bez bicia, że nie weszliśmy ani do Katedry, ani do Alcazaru. Za to oglądaliśmy wszystkie zachody słońca włócząc się po pięknym Placu Hiszpańskim. Poza tym zarówno za dnia jak i wieczorem spacerowaliśmy urokliwymi wąskimi uliczkami dawnej dzielnicy żydowskiej czyli Santa Cruz. Podeszliśmy również do słynnych Setas de Sewilla, które obejrzeliśmy jedynie z zewnątrz, bo przeraziła nas cena spaceru po ich właściwej części. Oczywiście jest to piękna konstrukcja, do tego drewniana, czyli wpisująca się w moje zainteresowania. Jednak jak dla mnie, zbyt ciasno upchana pomiędzy miejskimi zabudowaniami. Ale taki chyba jest właśnie klimat tego miasta 🙂
Co poza tym? Spacerowaliśmy po lokalnych targach, oglądaliśmy wschód słońca nad rzeką, popijaliśmy kawkę za kawką, a nawet zajadaliśmy się cudownymi lodami (ja oczywiście pistacjowymi).
Podsumowanie
Dla kogo Sewilla w styczniu? Dla spragnionych słońca poszukiwaczy dobrego (niekoniecznie lekkiego) jedzenia chcących uniknąć sezonowych tłumów. Ludzie, jak ja kocham ten śródziemnomorski klimat!
Do następnego,