Za nami trzeci etap zimowego Grand Prix Krakowa w biegach górskich. Emocje powoli opadają, endorfiny wciąż działają. W tym momencie jestem bardzo szczęśliwa, ale czy rano też taka byłam? Zdecydowanie nie!

Zacznijmy od początku.

Prognoza pogody na weekend zapowiadała możliwie najgorszą kombinację. Piątek i sobota z opadami śniegu i dodatnią temperaturą, a po nich niedziela i mróz… Tak, od rana panikowałam, że będzie ślisko. Zawsze zastanawiam się co ja robię na takich biegach i w takich warunkach będąc największą panikarą świata 🙂 Do ostatnich minut zastanawialismy się z W., że może by tak zrezygnować… Pół żartem, pół serio, ale jednak 🙂 Sporo ludzi miało nakładki antypoślizgowe z kolcami. My postanowiliśmy, że pobiegniemy w butach z mocnym bieżnikiem, ale bez nakładek. Niezbyt fajnie wspominam moje ostatnie zawody w nakładkach. 3/4 trasy myslałam o tym, czy spadną, czy nie. W. nawet zgubił jedną po drodze. Ale dziś, nawet w biurze zawodów, jak byk pisało, że na trasie jest sporo oblodzonych miejsc i organizatorzy zalecają buty z kolcami. Mimo wszystko postawiliśmy na same buty.

Brrr! Zimno!
Brrr! Zimno!

3…2…1… Start!

Biegnę. Cieszę się z każdego metra, który przebiegłam bezpiecznie, bez upadku. Po pierwszym kilometrze stwierdzam, że nie jest źle. Śnieg jest wydeptany, ale póki co nie ma raczej oblodzeń. W takich warunkach przebiegam tak naprawdę 3/4 trasy. O dziwo, to podbiegi są trudniejsze – na nich momentami są wydeptane w śniegu, oblodzone schodki. Na zbiegach jest dość sporo śniegu wymieszanego z błotem i liśćmi – można przyspieszyć.

Biegnę ostrożnie, ale raczej szybko (jak na mnie oczywiście). I dobiegam do pierwszego podbiegu na drugiej części trasy (tej pokrywającej się z dystanem 5,7km). Oblodzone schodki. Powoli, trochę na czworakach, ale wdrapuję się na górę. Mijamy Kopiec Piłsudkiego, następni zbieg i… na kolejnym podbiegu robi się nieprzyjemnie. Tańczę na lodzie 🙂 trochę na nogach, trochę na rękach. Tak, czy inaczej mam wrażenie, że wszyscy mnie wyprzedzają. No nic, spinamy pośladki i jakoś trzeba sobie poradzić. Od tej pory idę/biegnę już zdecydowanie ostrożniej. Spanikowana, ale szczęśliwa wbiegam na metę.

I wiecie co?

Uwielbiam, te zawody!

W deszczu, błocie, słońcu, śniegu, a nawet na lodowisku. Po raz kolejny wygrałam walkę ze swoimi słabościami i swoim strachem. I jestem szczęśliwa 🙂 A i bieganie też jest całkiem fajne!

A teraz w ramach odpoczynku i regeneracji wypijemy te wszystkie pyszności z pierwszego zdjęcia (świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy i cytryny i smoothie jarmużowo-jabłkowo-pomarańczowe)!

Do następnego,

M.

Napisz komentarz