Kalendarz usilnie przypomina, że zaczął się luty, a pogoda za oknem? Po sobotnim plażowaniu, które ze względu na temperaturę wody i lód na jej powierzchni nazwałabym jednak morsowaniem, przyszedł czas na kolejny etap Grand Prix Krakowa w biegach górskich – tym razem Bieg Karnawałowy.
Każdy wie, że karnawał rządzi się swoimi prawami. Tańców nie może zabraknąć! I niech nie zmyli nikogo wczorajsze 15 stopni i słoneczko. W nocy z soboty na niedzielę grzecznie przyszedł deszczyk i parkiet do tańców przygotował. Także tym razem zamiast tradycyjnych już chyba tańców na lodzie, odbyły się tańce w błocie 🙂
Z dwojga złego, osobiście chyba jednak wolę błoto. Zawsze to upadek jest chociaż mniej bolesny 🙂 Ale ogólnie to ciężko się biega teraz tą moją ukochaną Ambitną Jedenastkę. Dlaczego? A no dlatego, że startujemy na samym końcu i nasłuchanie się od wszystkich znajomych, którzy wzięli udział we wcześniejszych biegach, jak trudne są warunki na trasie, to nic przyjemnego. A już na pewno dla takiej panikary, jak ja. Ale słowo się rzekło – trzeba biec!
Tradycyjne nerwy na starcie i ruszamy. I ta myśl w głowie, żeby biec, ile się da, bo na pewno przyjdzie takie błoto, w którym spanikuję 🙂 O dziwo wcale nie było tak tragicznie. Troszkę oczywiście potańczyliśmy – mniej więcej w połowie trasy no i końcówka… tu było najciekawiej. O dziwo nie zaliczyłam nawet żadnego upadku, a do domu wróciłam bogatsza o całkiem sporą pamiątkę z lasu w postaci mieszanki błota i trawy 🙂
Muszę przyznać, że te kilkanaście już startów w GPK nauczyło mnie przede wszystkim tego, że w jakich warunkach się nie znajdę, to dam sobie radę. Czasem na czworakach, czasem na tyłku, jeszcze innym razem przedzierając się przez jakieś krzaczory i może wyglądając zupełnie inaczej na mecie niż na starcie, ale dam radę. I bardzo lubię tą niepewność do ostatniego dnia, co będzie tym razem. No to co będzie za miesiąc 🙂 ? Może zima jednak się pogodzi z nami i zaszaleje początkiem marca?
Cóż, do następnego!