Biegi w Szczawnicy

O Biegach w Szczawnicy słyszałam już dawno – bo jak o nich nie słyszeć? Jednak zawsze albo przeoczyłam zapisy albo nie byłam do końca zdecydowana. Rok temu udało mi się w końcu zapisać na legendarną Wielką Prehybę i z niecierpliwością czekałam na wiosenną górską wyrypkę. Wtedy przyszedł wirus i mój wymarzony górski maraton został ostatecznie zaplanowany dopiero na czerwiec (!!! w czerwcu to da się biegać tylko nocą !!!) tego roku.

Panika przedstartowa

Jak czułam się na kilka dni przed biegiem? Przerażona! W prognozach upały ponad 30 stopni, a mój organizm akceptuje bieganie przy maksymalnie 20 kreskach. Do tego dziwnym trafem serce w ostatnich tygodniach ciągnęło mnie na rower, a długie wybiegania traktowałam tak troszkę z przymrużeniem oka. Ale przecież się nie poddam! Wycieczkowo, to wycieczkowo, ale wystartuję. Ostatecznie zdecydowałam się na start indywidualny o świcie, aby choć troszkę ocalić się od zdychania w popołudniowym upale (a organizatorzy w tym roku na to pozwolili).

Słońca, gór i błękitnego nieba!

W sobotę o 2:30 usłyszałam „cudowny” dźwięk budzika. Nie, nie byłam wyspana, ale przecież jest kawa. Z pożądaniem spojrzałam na ekspres do kawy marząc o takiej mocnej, czarnej i gorzkiej – ah! I tak czar prysł po minucie gdy zamiast spokojnie uzupełniać filiżankę cudownym czarnym płynem ekspres zaczął oblewać mnie wodą. 15 minut walki, ale na całe szczęście się udało i dokładnie o 4:21 przekraczałam już linię startu w Szczawnicy. I tak sobie biegłam, sapałam i dyszałam w nadziei, że jednak organizm sobie przypomni, że lubi te górskie wyrypki i po pół godzinie drapki pod górę, gdy pomiędzy drzewami zaczęły wyłaniać się cudowne górskie krajobrazy przestawiłam się z trybu umierania w tryb zachwycania. Bardzo przyjemnie pokonywało mi się kolejne metry przewyższenia.

Trasę znałam doskonale i wydawało mi się, że wiem gdzie będzie najciężej. A jednak nic bardziej mylnego! Pozornie trudniejsza pierwsza część trasy (ta w Beskidzie Sądeckim) okazała się być lekka i przyjemna w porównaniu z pienińskimi krótkimi drapkami na zmęczonych nogach, które zaczęły się po wkroczeniu w skąpane w słońcu Małe Pieniny. I niby szłam tędy nie raz i na starcie bałam się, że spowalniać będzie mnie moja przesadna ostrożność na stromych zbiegach, a tu jednak bardziej hamowały mnie bolące już uda. Ostatecznie walkę z pienińskimi drapkami przetrwałam do końca i niemożliwie szczęśliwa i dumna z siebie przekroczyłam linię mety z czasem 6 godzin i 48 minut. Ale koniec biadolenia o moich nogach – muszę teraz napisać o trasie, bo jest naprawdę warta uwagi.

Wielka Prehyba – trasa

Gdybym tak siadła nad mapą i chciała zaplanować trasę w mojej subiektywnej opinii najpiękniejszą to myślę, że w co najmniej 90% pokryła się ona z trasą Wielkiej Prehyby. No może dołożyłabym jeszcze Lubań 😀 – ale to już wkroczyłby większy kilometraż. Bo kto mnie zna, ten wie, jak bardzo kocham:

  • zegarek GPS wskazał, że trasa miała długość 44,4 km
  • widok na Tatry o wschodzie słońca z Bacówki pod Bereśnikiem (a tak przyszło mi je oglądać!)
  • Pasmo Radziejowej z rozległymi widokami na Tatry i Beskidy
  • polany w okolicach Obidzy z widokiem na Tatry
  • soczystą zieleń łąk w Małych Pieninach i Wysoki Wierch (ten ogólnie bym dołożyła, ale wczoraj wyjątkowo nie rozpaczałam, że trasa nie przebiega przez sam szczyt) oraz oczywiście znów widok na Tatry
  • cały niebieski szlak graniczny prowadzący grzbietem Małych Pienin
  • być w górach, tak cały czas, pełnie, całkowicie, w 100%, bez asfaltu!!!

Także ktokolwiek rozważa start w górskim biegu na dystansie maratonu to po wczorajszym sprawdzeniu polecam Wielką Prehybę z całego serca. Opisałabym ją jako trasę, która jednocześnie daje w kość i w tym samym momencie wynagradza wszelki trudy – piękna od pierwszego do ostatniego kilometra, ot co! A na Biegi w Szczawnicy chętnie wrócę – marzy mi się ta opcja z Lubaniem, która jest hmm „troszkę” (ponad 2x) dłuższa.

Do następnego,

Napisz komentarz