A miało być tak pięknie… Jaki był plan? 1400 km terenowo – asfaltowej trasy z Dwernika w Bieszczadach do Gdańska w ramach ultramaratonu rowerowego Wschód 2021, w pogodzie i niepogodzie a na to wszystko dokładnie 200h. Niestety ten zwariowany pomysł startu nie skończył się dla mnie na mecie w Gdańsku. Po 5 dniach płaczu w skrajnych emocjach wciąż żyję, więc może znajdzie zastosowanie złota zasada, że co mnie nie zabiło, to mnie wzmocni i za rok wrócę silniejsza? Czas pokaże, a póki co pora na relację z tych 530 km, które udało mi się ujechać. Naprawdę jest o czym pisać!
Wschód 2021 – Trasa
Decyzja, brak decyzji, decyzja!
Na Wschód zapisałam się jeszcze jesienią zeszłego roku. Nie była to poważna i przemyślania decyzja, bynajmniej. Czas leciał, a ja śmigałam na rowerku, bo zwyczajnie to lubię. I tak przyszło lato i stwierdziłam, że NIE JADĘ. Kobieca natura doprowadziła jednak do ponownej zmiany decyzji, na 3 dni przed startem – JADĘ! W tradycyjnym szale kompletowałam wieczorami sprzęt i w sobotę rano dygotałam z nerwów na starcie w Dwerniku w Bieszczadach.
Dzień 1 – górsko, więc po mojemu
Pierwszy dzień upłynął pod znakiem górek wszelakich – szutrowych, asfaltowych, upierdliwych, kamolcowych, błotnistych, ale górek. Zdecydowanie moje klimaty. Kolejne kilometry pokonywałam w swoim stylu, czyli na spokojnie, bez szarżowania, ale prosto i przed siebie. Żeby nie było tak kolorowo to był i jeden kryzys, w południe, gdy słonko za świeciło mocniej na trudnym technicznie podjeździe, ale naprawdę nie miałam na co narzekać. Było też kilka „odcinków specjalnych” z koniecznością prowadzenia roweru w błotnistych labiryntach czy dźwigania go po stromych zjeżdżających skarpach. Ale to naprawdę było nic w obliczu tego, co nas czekało dalej. No dobra, kilka razy przeszła przez głowę myśl „cojaturobię?!”. Sumarycznie udało się ujechać 150km i dotrzeć do Bolestraszyc, a więc tuż za Przemyśl. Niestety na ostatnim podjeździe poczułam już pierwszy ból tyłka, a po zejściu z roweru mrowienie rąk, co nie wróżyło dobrze na kolejne dni.
Dzień 1 – Trasa
Dzień 2 – Roztocze, dom i moje tereny
Plan na drugi dzień był ambitny: Chełm, a więc 230 km. Jako, że trasa przebiegała moimi rodzinnymi terenami myślałam, że poczuję się pewnie i będzie szło lekko. I naprawdę tak szło do… pierwszego piachu. Ten dzień będzie kojarzył mi się z niekończącymi się piaskownicami, przez które pchałam rower, przeplatanymi polnymi drogami, na których bolący już tyłek obrywał przy każdym podskoku i „pachnącymi”, stojącymi już jakiś czas zielonymi błotnistymi kałużami. Ten dzień bolał już bardzo. Mimo wszelkich trudności na trasie udało się ujechać 200 km (pierwszy raz w życiu!).
Może to widok rodzinki na 110 km dodał sił? Może jednak te rodzinne znane mi strony? Nie wiem. Muszę tu jeszcze wspomnieć o bolesnej, ale niemożliwie pięknej nocnej przeprawie przez lasy i pola za Zamościem, w blasku księżyca w pełni, pod niebem pełnym gwiazd. Zmęczenie sprawiło, że jechałam jak zahipnotyzowana skupiając uważnie wzrok tylko na smużce rowerowego światełka. Mimo to ten odcinek na pewno pozostanie też w mojej pamięci.
Dzień 2 – Trasa
Dzień 3 – szutry, błota, deszcz i początek końca
Z wielkim bólem tyłka usadowiłam się jakimś cudem ponownie na rowerze i ruszyłam przed siebie. O dziwo w głowie wciąż było tyle sił do walki. Kolejne kilometry mijały spokojnie, aż tu nagle koło 11 przyszedł deszcz, a wraz z nim… ból w Achillesie… i początek mojego końca. Gdybym tylko miała gwarancję, że w bólu, ale dojadę to uwierzcie, że bym jechała. Jednak nauczona doświadczeniem wiem, że z Achillesem nie ma żartów. Dojechałam jeszcze z tym bólem do wieczora w nadziei, że jednak to jakiś zwykły nerwoból, może przez pogodę i rano o nim zapomnę. Niestety nie.
Dzień 3 – Trasa
Dzień 4 – koniec tej imprezy
Rano kostka zaczęła trzeszczeć, a ja ujechałam jeszcze 25 km w siąpiącym deszczu i z twarzą mokrą od łez. Swoją przygodę zakończyłam w Terespolu telefonem do taty, któremu w tym miejscu z całego serca dziękuję za to, że w każdym momencie miałam pewność, że jak tylko poproszę to przyjedzie. Ta świadomość jest naprawdę piękna :).
Dzień 4 – Trasa
Dni kolejne – płacz, ból, płacz, wnioski
Nie umiem w porażki. Pierwszy raz w życiu nie ukończyłam zawodów. Jak się z tym czułam? Tragicznie. Jestem ambitna, nie odpuszczam, zaciskam zęby i brnę do przodu choćby nie wiem co, a tu naprawdę się nie dało! Paskudna była świadomość, że nogi mimo setek przejechanych kilometrów, nie są jakoś wybitnie zmęczone. Zawaliłam. I nawet nie chodzi o sprzęt, który szykowałam zaledwie kilka godzin. W kwestii sprzętu na pewno brakowało mi przeciwdeszczowych spodni i ochraniaczy na buty, ale poza tym tragedii nie było. Zawaliłam ja. Po kilku dniach przemyśleń dochodzę do wniosku, że człowiek, który na starcie jest krzywy powinien zadbać o profesjonalne ustawienie roweru pod siebie. Planuję zabrać się za to jak tylko naprawię kostkę. Co poza tym? Jeździć! I nie wielka wyrypka od czasu do czasu, ale dwie wielkie wyrypki dzień po dniu. Bez tego tyłek raczej się nie wygniecie. Niech no tylko się naprawę i wracam silniejsza.
Jeszcze podziękuję
A komu podziękuję?
Na pewno mojemu mężowi – za to, że wytrzymuje z moimi nierealnymi pomysłami, akceptuje je i koniec końców nawet mnie wspiera, a następnie słucha cierpliwie płaczy i stękania z bólu, po czym ponownie akceptuje kolejny absurdalny pomysł.
Na pewno Piotrkowi, szwagrowi – za to, że ciśnie ze mną kolejne kilometry na rowerku i podobnie jak Waldek słucha mojego marudzenia i ciągłych dylematów w stylu: jechać czy nie jechać?
Trenerce Kasi – za to, że akceptuje te moje absurdalne pomysły i nie przekreśla ich, a za to wspiera mnie przy każdym zwątpieniu, które mam na dzień przed startem, przygotowuje mnie do nich i hamuje moje skłonności do przetrenowywania się.
Michałowi – za to, że dzielnie wprowadza totalnie zieloną osobę w ten jakże piękny (uwierzcie, że ból można lubić) świat ultra i słucha mojego stękania z bólu i użalania się nad sobą i czasem pomoże przenieść rower :).
Rodzicom – za to, że są i akceptują moje szalone pomysły.
Organizatorom – za ułożenie trasy, „na poziomie”, upierdliwej, dającej w kość, ale równocześnie gwarantującej niemożliwy poziom satysfakcji po ukończeniu – ja tu jeszcze wrócę i osiągnę ten poziom satysfakcji!
Cóż, oby do następnego!
2 komentarze
JESTEŚ GIGANTEM! i na pewno wrócisz silniejsza za rok! i z wyciągniętymi wnioskami! podziwiam Cie na maksa i biję brawo- nie ważne, że nie ukończyłaś startu. a wręcz dzięki temu jeszcze bardziej podziwiam- bo to ba pewno nie było łatwe, ale „trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść” 😉
Dziękuję Kochana! Cudownie czyta się tak miłe słowa! Wniosków jest już wiele, podobnie jak planów – oby tylko zdrówko wróciło i nie zamierzam oglądać się za siebie tylko brnąć do przodu 🙂 Pozdrawiam!