Bo jak wracać na szlak to z przytupem! Rok temu biegnąc Gorce Ultra Trail 84 km przeszła mi przez głowę myśl, że trasa 48 km zawiera zdecydowaną większość „najsmaczniejszych” odcinków z trasy 84 km i że kiedyś chciałabym się z nią zmierzyć. A że miniona zima była dla mnie lodowatym prysznicem i po lekko ponad pół roku po artroskopii biodra ciężko byłoby stanąć na starcie 100 mil to czy mógłby być lepszy moment na te 48 km? Oczywiście, że nie! Czekałam do ostatniej chwili z zapisaniem się na GUT, bo moja obecna sytuacja zdrowotna jest baaardzo niestabilna. Jednego dnia boli tu, drugiego tam, trzeciego czuję się świetnie, a czwartego mam wrażenie, że jestem zupełnie „przekręcona”. Ale nadszedł dzień końca zapisów, poszło zgłoszenie, (nie)cierpliwie czekałam i się doczekałam.
To tylko kolejna górska wyrypka
To tylko kolejna górska wyrypka – z takim założeniem stanęłam na starcie. Lubię pod górę. Co tam lubię? Uwielbiam pod górę! A w dół coś tam może podreptam. Tylko jak przebiec te 5km po asfalcie, skoro nie biegam ostatnio praktycznie wcale? Może jakoś tłum mnie pociągnie… Później z Tylmanowej na Lubań, czyli mój ulubiony szlak na mocną wyrypkę. Nie zasiedzieć się na punktach i może uda się w limicie 🙂
Szybka fotka na ściance i ruszamy
Więc ruszyłam. Asfaltem poniósł mnie tłum i zamiast planowanego truchtu pobiegłam zdecydowaniem szybciej niż chciałam. Na całe szczęście nie odebrało mi to mojej ukrytej energii na strome i mozolne podejście na Lubań. A na Lubaniu… czekał Waldek! Pyknął fotkę i od razu +100 do energii 🙂 Pić i jeść – o tym też starałam się pamiętać nauczona błędami z poprzednich lat. Tu taka wstawka. Jeżeli macie w planach długie trasy, bieganie, rower, czy nawet zwykłe chodzenie to uwierzcie, że jak doprowadzicie się na początku do odwodnienia albo zawalicie jedzenie to później już się nie odratujecie i siły odejdą bezpowrotnie. Dlatego popijałam systematycznie co kilometr kilka łyków izo i coś tam podjadałam.
Po Lubaniu 12km truchtu do Przełęczy Knurowskiej. O dziwo zrobiło się mega przyjemnie. Chłodny wiaterek we włosach i do przodu. Byle zdążyć przed deszczem i nie lecieć w strugach deszczu przez pozaszlakowe odcinki w okolicy Magurek jak rok temu. Na punkcie w Przełęczy Knurowskiej szybkie uzupełnienie izo, kilka kawałków arbuza, garść orzeszków i z pełną buzią idę dalej. Energia na stałym poziomie. Nogi pobolewają, ale cały czas mam w głowie, żeby jak najmocniej pracować z kijków rękami i napiąć mięśnie brzucha. Pod nogami cały czas sucho, więc nawet na zbiegach nie poznaję samej siebie.
Ultra-smaczki
W tej ucieczce przed deszczem nie wiem kiedy docieram do drugiego punktu w miejscowości Jaszcze. A tam uczta! Proziaki, masełko z czosnkiem niedźwiedzim, krupnik, ogóreczki małosolne. Ruszam z pełnymi rękami jedzenia żeby nie tracić czasu tylko zjeść już maszerując. Przede mną jeszcze kilka drapek i stromych zbiegów. Energia wciąż na przyzwoitym poziomie. I w tym świadomym i kontrolowanym tempie docieram do końca ostatniego podejścia.
Przede mną 7km zbiegu. Rok temu mając tu ponad 75km w nogach mogłam zapomnieć o jakimkolwiek truchcie. Jak będzie teraz? Ostrożnie przechodzę do truchtu. Mijają mnie jakieś szalone zbiegaczki. Przyklejam się do nich i zaczynam pędzić razem z nimi. Wyprzedzamy kolejne osoby. Znów nie poznaję samej siebie. Nogi bolą, ale lecę! Biegnę w dół, biegnę po płaskim i nawet lekko pod górkę też biegnę. Delikatny kryzys dopada mnie dosłownie 800m przed metą na asfaltowej prostej. Już widzę ostatni zakręt. Zaraz rzeka. Wygląda dosyć przerażająco – szczególnie pionowe wyjście skarpą do góry za rzeką. Ale przecież tyle ludzi już przez nią przeszło, więc przejdę i ja. Chlup, chlup i już jestem na górze. Widzę Waldka. Lecę do mety!!!
Ludzie zrobiłam to!!! Mam medal na szyi, mam michę cudownej kaszy z grzybami (która jest jednym z powodów, dla których wróciłam na GUT-a). Uśmiech od ucha do ucha przykleił się do twarzy i mam nadzieję, że prędko z niej nie zniknie.
Wnioski
Kto biegał coś dłużej wie doskonale, że im dłuższy bieg (szczególnie samotny) tym więcej przemyśleń. Tak było i teraz. Ale z pośród miliona wniosków jeden jest dla mnie mega ważny:
Nie muszę cały czas mierzyć dalej.
Nie muszę biegać coraz to dłuższych dystansów. I może nie przebiegnę nigdy tych wymarzonych 100 mil. Może nie przejadę nigdy żadnego ultramaratonu rowerowego. Może nawet nie zostanę IRON WOMAN (bo ostatnio moje treningi idą bardziej w kierunku triatlonu niż biegania). 8h wyrypki daje też cudownego kopa szczęścia. Szczególnie, gdy mogę wybrać się na nią z najbliższą mi osobą. Podobnie jak fajna rowerowa wycieczka czy spokojny kilkudniowy rajd rowerowy. Póki co spróbuję się bawić tym moim milionem pasji i ciągnąć ich tyle, ile tylko się da. Może złoty środek dla mnie to właśnie różnorodność? Czas pokaże. Na pewno chciałabym w zdrowiu powrócić za rok na proziaki z masłem z czosnkiem niedźwiedzim i kaszę z grzybami. A może nawet spróbować ich już zimą? Zrobiłam się głodna na samą myśl. Dużo tu dziś prywaty i przemyśleń. Tym razem potrzebowałam chyba właśnie takiej formy wpisu.
Do następnego,
P.S. Jeszcze podziękowania! Oczywiście dla Waldka, który dzielnie znosi te moje szalone pomysły i wspiera mnie w nich. A poza tym dla moich cudownych teściów! Za tradycyjne piątkowe pierogi mocy. Uwierzcie, że takich pierogów nie ma nigdzie. Nie wiem też, czy ktoś ma taką synową, która zjada ich 2,5 porcji, ale to może przemilczmy. A teściom dziękuję poza pierogami za wsparcie przez cały weekend, pomoc logistyczną i jeszcze raz za to cudowne jedzonko 🙂 Bo tacy ludzie to skarb!